Prędkość mroku, Elizabeth Moon
Beletrystyka,  Książki o autyzmie

„Prędkość mroku” – jednocześnie bardzo dobra i zła książka o autyzmie

Jeśli interesuje was opinia pozbawiona spoilerów, możecie ją przeczytać tutaj. Tamtą recenzję napisałam tuż po przeczytaniu książki i z perspektywy czasu widzę, że nie do końca przeprocesowałam wtedy zakończenie tej powieści. Wyraziłam niezadowolenie, ale się w nie nie wgryzłam.

Dlatego teraz, po pewnym czasie, chciałabym do niego wrócić i wyjaśnić, czemu 95% „Prędkości mroku” jest bardzo dobrą powieścią z autystyczną postacią, a 5% końcówki jest bardzo złe… a przynajmniej przygnębiające.

Na początek warto pokrótce streścić fabułę – akcja książki dzieje się w niedalekiej przyszłości, gdzie wynaleziono metodę na pozbycie się autyzmu już u płodu lub noworodka, co oznacza, że jedyne autystyczne osoby to dorośli po trzydziestce. Wkrótce jednak i oni mogą zniknąć, bo nowa, eksperymentalna kuracja może ich uczynić normalnymi. Główny bohater, Lou Arrendale, musi zadecydować, czy pozostać sobą w coraz mniej rozumiejącym go świecie, czy też dostosować się i stać takim, jak inni.

Okrutny świat

Wykreowany przez autorkę świat jest… ciężko mi nie powiedzieć, że niekonsekwentny. Lou oraz jego autystyczni przyjaciele mają poważną pracę w dużej firmie (coś ze wzorami? Nie jest to nigdzie szczegółowo wyjaśnione, ale ważne jest po prostu, że to wymagająca praca biurowa). Ich oddział ma własny budynek, a w nim trampolinę do skakania i oddzielne biura, które każdy mógł sobie urządzić jak chciał, np. Lou ma dużo wiatraczków i błyszczących spiral. W mieście istnieje też centrum wsparcia dla osób z różnymi niepełnosprawnościami, istnieje też grupa dla autystów. Bohaterowie nie są więc trzymani w zamkniętym ośrodku, nikt ich nie kontroluje, ogólnie żyją sobie jak całkiem normalni ludzie.

A jednak ciężko nie krzywić się co chwila, jak obrzydliwy jest ten świat. Poczynając od pierwszej sceny, w której psycholog zadaje głupie pytania i skupia się głównie na tym, że Lou nie patrzy jej w oczy. W pizzerii jedna kelnerka jest miła, ale druga gapi się na bohaterów jak na bandę dziwaków. Lou nie chce, żeby ktokolwiek wiedział, że trenuje szermierkę, no bo do tego używa się szpady i jeszcze ktoś go weźmie za wariata z nożem. I w ogóle wszyscy czepiają się tych biednych autystów zupełnie bez powodu.

Oczywiście rozumiem, że tak często wygląda rzeczywistość, ale w tej książce po prostu mnie to męczy. Ta wszechobecna wrogość i złośliwość są przytłaczające i momentami naprawdę nie potrafię powiedzieć, czy tak po prostu ma być, czy to główny bohater popada już w paranoję. Najgorszy jest jednak jego szef – przerysowany i karykaturalny, bardziej mnie irytował niż wywoływał poczucie zagrożenia.

W każdym razie jeśli jakiś autysta czuje się bezustannie atakowany i jakby cały świat był przeciwko niemu, to się zdecydowanie w tej książce odnajdzie, choć dla mnie jest ona po prostu zbyt pod tym względem ponura i przesadnie okrutna.

Parę słów o autorce

Po pierwsze, nie jest to powieść napisana przez osobę autystyczną, lecz przez matkę autystycznego chłopca (dziś już mężczyzny). W takich sytuacjach odczuwam pewną nieufność, bo z rodzicami bywa różnie… Przeczytałam jednak wpis na blogu Elizabeth Moon o autyzmie i sprawiła na mnie wrażenie osoby, która dosyć dobrze rozumie autystów i ich potrzeby. Kogoś, kto szczerze stara się pojąć swojego syna i chce, by jej dziecko było szczęśliwe. Jednocześnie stara się wytłumaczyć jak działa autystyczny mózg i układ nerwowy posługując się analogią komputera. Wpis ten kończy się stwierdzeniem: „Once we know – at the biochemical, molecular level – how typical brains grow, develop, and function…and we know how the brain of an autistic child grows, develops, and functions…precisely targeted intervention will become possible.

O jaką dokładnie interwencję jej chodzi? Czy dokładnie taką, jaką przedstawiła w powieści? Przyznam, że czuję się szalenie skonfundowana – Moon wykazuje empatię względem osób autystycznych, a jednocześnie ciągnie ją w stronę „naprawiania” autystycznych mózgów, zarówno w życiu, jak i literaturze… Z jednej strony jasne, rozumiem chęć pomocy tym autystom, którzy wymagają ciągłej opieki, są dodatkowo niepełnosprawni fizycznie lub intelektualnie i mają inne liczne problemy. Z drugiej – bohaterowie „Prędkości mroku” nie należą do tej kategorii. To osoby samodzielne, mające mieszkania i pracę, niektórzy jeżdżą samochodami, można ich nazwać Aspergerowcami. Po co naprawiać takie osoby?

Zobaczyć siebie

Zatrzymajmy się jednak na chwilę i zacznijmy od tego, co mnie w tej książce zachwyciło – przeczytałam ją w momencie, gdy znajdowałam się na początku mojej drogi ku poznaniu siebie. Co prawda wiedziałam, że mogę być autystyczna od jakiegoś roku, nic jednak z tą wiedzą przez długi czas nie robiłam. Nic zresztą dziwnego, zawsze dosyć wolno przetwarzam wszelkie nowości, muszę oswoić i przyzwyczaić się do zmian. Zwłaszcza tak wielkich! „Prędkość mroku” była więc pierwszą książką o tematyce autystycznej, po którą sięgnęłam. I z miejsca był to strzał w dziesiątkę.

Książka napisana jest z perspektywy pierwszoosobowej i sposób, w jaki główny bohater Lou opisuje swoje uczucia, to jak widzi i odbiera świat, korelowało z tym co sama odczuwałam, ale na tym etapie nie potrafiłam jeszcze samodzielnie nazwać czy wytłumaczyć. Po raz pierwszy zobaczyłam na kartach powieści siebie i było to dla mnie niezwykłe doznanie. Szczególnie w pamięć zapadł mi fragment o wypełnianiu formularza. Nienawidzę formularzy, niewyobrażalnie mnie stresują. W ogóle całe oddanie tej sytuacji, gdy trzeba zrobić coś nowego, formalnego, nie do końca rozumie się, co jest wymagane – doskonale przedstawiało poczucie zagubienia, które zdarza mi się odczuwać.

Były takie momenty, kiedy łapałam się na tym, że nikt by nie wpadł na opisanie jakiejś rzeczy – nawet ja bym na to nie wpadła – ale ta rzecz jest właśnie autystyczna i fakt, że widzę przed sobą na papierze coś, co sama bym czuła/zrobiła dał mi dużo ciepłych (i trudnych w sumie też) emocji. To jak Lou przeżywa jazdę autobusem, jaką ma rutynę, jak odbiera zachowania innych i różne sytuacje – to jest naprawdę bardzo drobiazgowy i interesujący portret osoby autystycznej. Zastanawiam się, jak tę książkę odbierają osoby neurotypowe, bo dla mnie proste słowa w rodzaju „Czasem lubię robić nowe rzeczy” są przesiąknięte wyjątkowymi znaczeniami. Czytając „Prędkość mroku” mogłam powiedzieć, że naprawdę rozumiem, co jest tam napisane.

Wspaniałe jest też pokazanie, że od osób neuroatypowych wymaga się często więcej i jest to zwyczajnie niesprawiedliwe. Lou wielokrotnie zauważa, że jakaś inna, normalna postać zachowuje się podobnie do niego (np. nie utrzymuje kontaktu wzrokowego), ale nie jest to jej wytykane, ponieważ jako neurotypowa zwyczajnie może sobie pozwolić na więcej (ma prawo być zmęczona, zakłopotana), kiedy autystycznym bohaterom cały czas się coś wytyka wyłącznie ze względu na posiadanie przez nich diagnozy.

Z tych względów „Prędkość mroku” będzie dla mnie zawsze bardzo ważną książką.

Potem jednak przychodzi zakończenie.

Zakończenie, czyli czy można mieć wszystko?

Przez całą książkę Lou musi nie tylko radzić sobie z nieprzychylnie nastawionym do niego otoczeniem, ale też odpierać naciski od złego szefa, który chce go przymusić do eksperymentalnej kuracji. Od początku wyleczenie z autyzmu nie jest czymś, czego bohater by chciał, ale czymś, co jest mu narzucane. On sam z jednej strony próbuje konsultować się z przyjaciółmi i prawnikiem, z drugiej – sam zaczyna z pasją studiować neurologię i badania dotyczące tej kuracji, próbując zrozumieć, co tak naprawdę oznacza.

Aż w końcu dochodzi do wniosku:

Myślę, że zechcę spróbować tej kuracji. Nie muszę. Nie potrzebuję jej: jestem dobry taki, jaki jestem. Ale myślę, że zaczynam tego pragnąć, ponieważ być może – jeśli się zmienię i to na swój sposób, nie ich – zdołam nauczyć się tego, czego chcę, i zrobić to, co chcę. Nie jest to jedna rzecz, tylko wszystkie od razu, wszystkie możliwości.

Są to bardzo gorzkie wnioski, z którymi się identyfikuję – z jednej strony ta chęć samoakceptacji, z drugiej zaś rozważania, co by było gdyby. I to pragnienie wszystkiego… Nie podoba mi się jednak, w jaki sposób autorka rozwiązuje ten wewnętrzny konflikt.

Lou przechodzi kurację i przestaje być autystyczny. Dzięki temu może spełnić swoje marzenia i pracować w kosmosie, na statku kosmicznym. Tylko na czym tam naprawdę to jego wyleczenie polegało?

Siedzę oto przy biurku i wprowadzam notatki, a biurko to znajduje się na statku, który przemierza kosmos. Przestrzeń pełną światła. Lou wcześniejszy pochwyca te strumienie informacji, pląsając we mnie jak rozradowany dzieciak. Na zewnątrz udaję powagę i pochłonięcie codzienną pracą, lecz czuję nieznaczny uśmiech w kącikach ust. Obaj wsłuchujemy się w tę samą muzykę.

Lou dalej czuje te autystyczne części siebie, które pozwalają mu być dobrym w nowej pracy, a jednocześnie nie pokazuje tych autystycznych cech i zachowań na zewnątrz, a więc nie „razi” innych swoim autyzmem. Zszedł on niejako do duchowego podziemia. Wiecie, z czym mi się to kojarzy? Z terapią ABA. Lub z bardzo mocnym maskowaniem.

Ciężko mi nie odnieść wrażenia, że autorka spróbowała zjeść ciastko i mieć ciastko – wierzy, że odpowiednio szperając w mózgu, można zostawić tylko te pożądane elementy spektrum, a te niechciane (Przez kogo? Przez społeczeństwo? Przez samych autystów? Przez autorkę?) usunąć. Lou staje się normalny, ale dalej z cechami autystycznymi, tylko ukrytymi.

A to mnie zabolało, bo jednak sugeruje, że bez autyzmu można by mieć więcej. Można by być lepszym. Że można by mieć wszystko, gdyby nie ten nieszczęsny autyzm. Że jednak jest się jakoś zepsutym i można by to naprawić. Że należy wyzbyć się swoich słabości… Tylko czemu Lou musi być idealny, gdy od normalnych ludzi się tego nie wymaga? Przecież stoi to w sprzeczności z wcześniejszą krytyką podwójnych standardów? Autyzm ostatecznie jest przeszkodą, niepełnosprawnością, i dopiero pozbycie się go dało bohaterowi szczęście.

Przede wszystkim zaś mam wrażenie, że autorka spróbowała tu rozdzielić szczególne talenty, inteligencję czy umiejętność skupienia i fiksacje od autyzmu. Jakby nie były jego częścią. Jakby można było zostawić ludziom pełną pasji część, a zabrać wszystko inne. Obawiam się, że to jednak tak nie działa. 

Mieszane uczucia

Wciąż nie wiem, co czuję w stosunku do tej książki. Jej zakończenie niezwykle mnie rozczarowuje. Wolałabym, żeby urwała się gdzieś wcześniej, żeby Lou nigdy nie podjął decyzji. Wolałabym, żeby ta książka zostawiła po sobie wyłącznie przyjemne poczucie zrozumienia i wsparcia. Chyba właśnie tego mi w niej najbardziej zabrakło – wsparcia. Bo żadna magiczna kuracja nie istnieje i autyści są jacy są, w związku z czym dobrze byłoby usłyszeć parę optymistycznych słów, że mimo przeciwności będzie dobrze.

Ostatecznie dochodzę do wniosku, że to bardzo pesymistyczna i ponura książka. Wykreowany świat jest groźny i nieprzyjazny, ludzie pozbawieni empatii albo nic nierozumiejący, a autyści pozbawieni szans, zawsze postrzegani jako niepełnosprawni dziwacy, nie mający szans na spełnienie. Wielka szkoda, że „Prędkość mroku” kończy się tak smutnymi konkluzjami, ponieważ w trakcie lektury przyniosła mi mnóstwo ciepłych uczuć: po raz pierwszy mogłam odnaleźć się na kartach powieści, wiele rzeczy o samej sobie zrozumiałam, wzruszałam się nad szczególnie trafnymi scenami.

Pocieszam się jednak, że jest to pozycja sprzed siedemnastu (!) lat. Od tamtej pory powstały inne fantastyczne książki z autystycznymi postaciami, które być może nie oferują tak przygnębiających zakończeń. Mam nadzieję, że doczekam się ich polskich tłumaczeń prędzej niż później.


PS. Używam terminów „leczenie” oraz „normalni ludzie”, ponieważ taki język występuje w książce. Jest on elementem świata przedstawionego i jakkolwiek mnie razi, to ma on sens w kontekście fabuły.


Na dole strony znajdziecie formularz zapisu na newsletter – maila wysyłam tylko raz w miesiącu, więc nie będę wam spamować, a nie przegapicie żadnego artykułu! Jeśli chcecie być na bieżąco z blogiem, możecie się zapisać. 🙂

2 komentarze

  • Meg

    Dzięki za recenzję 🙂 Sama niedawno się samozdiagnozowałam! Po wielu latach problemów, nowa znajomośc sprawiła, że znowu przyjżałam się dokładniej tematowi autyzmu i jeszcze dokładniej ASD u kobiet (najwięcej infomacji znalazłam oczywiscie po angislsku).

    Może sięgnę po tę książkę, ale nie jestem prwna czy już jej kiedyś nie zaczęłam czytać… (Jesli to ta sama książka, to strasznie ciężko mi się ją czytało i mnie zanudziła zanim doszłam do połowy :C )

    Obserwacje, o których tu napisałaś, szczególnie na temat „wyleczenia” z autyzmu, dały mi do myślenia. Autorka, mając syna z autyzmem, może sama być autystyczna i o tym nie wiedzieć – co często się przecież zdaża. Albo może mieć dużo autystycznych cech, co wpływa na jej perspektywę i pragnienia. Może chciałaby, żeby jej syn był „normalny”, ale jednocześnie czuje się winna myśląc o tym? Przecież to by znaczyło, że nie akceptuje swojego dziecka, takim, jakim jest. Stąd chyba to dziwne zakończenie, żeby mieć ciastko i zjeśc ciastko.. Co uważam za zabawne i w sumie oczywiste. Bo prawie każdy rodzic z autystycznym dzieckiem ma takie rozterki.

    • Ag

      Szukałam czegoś o jej synu, ale najwidoczniej nie jest osobą publiczną, bo nic za bardzo nie znalazłam. Może tak oczywiście być, że ta książka ostatecznie bardziej oddaje rozterki rodzica niż samej osoby autystycznej, dlatego zastrzegłam, że autorką jest matka. Czy sama Moon może być autystyczna? Hmmm, no cóż, fascynują ją komputery… ale nie wiem, a wolę nie spekulować.

      Książka rzeczywiście może nudzić, tam się za dużo nie dzieje. : ) W tekście akurat na tym się nie chciałam skupiać. Szukałam w ogóle jakichś ciekawych książek z autystycznymi postaciami, ale – zwłaszcza fantastyka – to pozycje nowe, nietłumaczone. Będę się jednak starać polować na różne pozycje i o nich pisać. Także ta może być za nudna, ale może następne okaże się ciekawa!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *