Codzienność autystki: small talk i zadaniowość
Codzienność na spektrum

Z życia autystki: kocia karma, wirusy i pogaduszki

Dzisiaj przygotowałam wpis trochę innego typu, taki „dzień z życia”, czyli jak to autystce zdarza się reagować w sytuacjach kompletnie dla innych ludzi zwyczajnych. Obawiam się, że może być trochę przydługo i chaotycznie, ale jak wytrwacie do końca to czeka na was zdjęcie kotka.

Do naszego bagażnika wchodzi siedemnaście palet z puszkami kociej karmy

Było tak: najdroższy Małż przyszedł i oświadczył, że trzeba przewieźć puszki z kocią karmą z jednego krańca stolicy na drugi. Może to w pierwszej chwili brzmieć trochę dziwnie, ale ma sens, gdyż odkąd ponad rok temu adoptowaliśmy dwa koty, Małż ciągle pomagania kocim fundacjom, co głównie sprowadza się do wysyłania pieniędzy na kolejne zbiórki na coraz smutniejsze kotki, kupowania karmy, sherowania postów w internecie i tym podobne. Gdyby nie ja (ktoś w tym domu musi być głosem rozsądku i padło na mnie), to miałby już osiemnaście kotów, a tak udało nam się zatrzymać na dwóch.

Nie żebym miała coś przeciwko kotkom, kotki są mięciutkie i mruczą, lubię kotki. Zwłaszcza na odległość, bo na co dzień potrafią mnie doprowadzać do szału. Nie mam też nic do miękkiego serduszka mojego Małża i chęci pomagania. Sytuacja jest jednak taka jaka jest, koronawirus szaleje i wiecie, uduszenie się na korytarzu przeładowanego szpitala, będąc otoczoną przez chaos i śmierć, to dla mnie taka średnio fajna wizja przyszłości. Małż mnie jednak zapewnił, że nie ma się co martwić, palety wystawią nam na ulicę i sami je zgarniemy. Poza tym trzeba pomagać.

Wstyd mi oczywiście za własne tchórzostwo i fakt, iż jestem zbyt przerażona, by zrobić cokolwiek rzeczywiście pożytecznego w tych trudnych czasach, zgodziłam się więc pojechać. Jedziemy więc na jeden koniec miasta, a tam rzeczywiście jakiś milion puszek z kocią karmą czeka na pustym parkingu. No to ładujemy ile wlezie do naszego trochę za małego na takie misje bagażnika, a część na tylne siedzenie.

Nie umiem w „small talka”

Puszki spakowane, jedziemy dalej. Docieramy do pierwszego miejsca zrzutu karmy, gdzie… pani z fundacji chce koniecznie pogadać. Co gorsza, próbuje złapać ze mną kontakt wzrokowy! A ja, ponieważ mam maseczkę, nie mogę odpowiedzieć uśmiechem, muszę albo coś powiedzieć, albo bardzo intensywnie kiwać głową, bo jak nie chce mi się wdawać w żadne pogaduchy, to po prostu przytakuję rozmówcy i się głupio szczerzę.

Myślicie sobie, „no tak, to może przeszkadzać, bo koronawirus”. Ano, nie o to chodzi (choć o to trochę też). Nawet w czasach przedwirusowych zareagowałabym na próbę takiego zagadania mnie „przy okazji” nerwowo. Czemu? Po pierwsze: naprawdę mało jest rzeczy bardziej dla mnie krępujących niż rozmowa z obcą mi osobą. Nie mam nic do ludzi, którzy pytają mnie o drogę, bo to jest jakiś konkret, prawdziwa rozmowa na sensowny temat. Ale te wszystkie pogaduszki o niczym, small talki, uprzejmości? Nie mam najbledszego pojęcia co mam powiedzieć, jak mam się zachować i czuję się kompletnie zagubiona. Wszyscy rozmowni kasjerzy, pasażerowie w autobusie czy sąsiedzi w windzie to mój koszmar. Ja chcę tylko bułkę kupić, nie rozumiem, czemu przy okazji mamy rozmawiać o pogodzie albo że mam ładny portfel! To nie ma nic wspólnego z bułką!

Najważniejsze to wykonać zadanie

Po drugie – w tej historii ważniejsze – bo ja tu przyjechałam z zadaniem i moim celem jest wykonanie tego zadania. Jestem człowiekiem-konkretem i zwyczajnie nie przyszło mi do głowy, że przy okazji rozwożenia karmy trzeba będzie z kimś rozmawiać. Bo po co? Rozmowa nie jest potrzebna do wykonania zadania. Więcej nawet, oglądanie kotów, którym przywiozło się tę karmę nie jest częścią zadania. Zadaniem jest zostawić tyle a tyle puszek z karmą i ruszenie z resztą do drugiej lokalizacji. Jedyna wymiana zdań, która ma dla mnie sens to „Gdzie położyć te puszki?” – „A tutaj”. Tak samo z wyprawą do sklepu – moim zadaniem jest kupienie bułki i wszystko co nie jest z tym bezpośrednio związane mnie konfunduje.

Ta moja zadaniowość często doprowadza Małża do szału. W jego odbiorze ja na niego krzyczę, poganiam, szaleję i w ogóle mam się uspokoić. A ja po prostu jak słyszę, że wychodzimy, to zakładam buty, kurtkę i wychodzę za drzwi, gdy dla niego wychodzimy to „za jakieś mniej więcej pół godziny jak skończę robić mema, wrzucę go na FB, skorzystam z łazienki, a w sumie to bym coś zjadł”. I tak jest ze wszystkim, bo moja potrzeba konkretnego działania miksuje się z potrzebą natychmiastowości (opowieść na inny wpis) i tworzy taką wybuchową mieszankę, gdzie podrywam się już, teraz robić, najlepiej w określony sposób, no wstań, chodź, czemu już teraz nie robisz razem ze mną?

Tak samo Małżowi nie przeszkadza pogawędzić sobie o samochodach i jakimś gościu z Ukrainy, którego auto tutaj stoi i coś tam coś tam, a ja kisnę i duszę się w tej cholernej masce i nie rozumiem kompletnie, po co ta rozmowa się odbywa. Jakiekolwiek próby wciągnięcia mnie w dyskusję zbywam machaniem głowy albo ręki, bo mnie to naprawdę szczerze nic nie obchodzi. Przywiozłam karmę. Nie chcę niczego w zamian, nie chcę uprzejmości, nie chcę się zaprzyjaźniać, nie chcę nawet patrzeć na koty – wykonałam zadanie.

W końcu wyrwaliśmy się z tego piekła bezsensownych pogaduszek i jedziemy dalej. W lokalizacji numer dwa duszę się jeszcze bardziej, bo w tych maskach naprawdę nie da się oddychać, zwłaszcza jak trzeba popitalać ze zgrzewkami puszek po schodach do piwnicy. Albo przebywać w mieszkaniu z dwudziestoma kotami i psem. Czemu tu siedzimy? Czemu rozmawiamy? Zrobić zdjęcie? Pogłaskać kota? To jest obcy kot. Duszę się. Obce miejsce. Panikuję. Nie znam tej pani, nie chcę z nią rozmawiać. Przywiozłam karmę. Jedyne, czego mój mózg pragnie, to odhaczyć ptaszka obok tego zadania na liście rzeczy do zrobienia danego dnia.

Na spektrum wszystko jest męczące

Z tej wycieczki wróciłam do domu kompletnie wyczerpana i resztę dnia już nic nie zrobiłam, poza wściekaniem się, jak mogłam się tak bardzo zmęczyć, skoro 90% czasu siedziałam na dupie w samochodzie i nawet nie prowadziłam. Teoretycznie nie miałam się czym zmęczyć, ale już się niestety nauczyłam, że gdy się jest na spektrum, wszystko potrafi być trzydzieści razy bardziej wyczerpujące niż powinno i każda czynność wymaga odpoczynku po niej… (albo w trakcie – wyrobienie się z czymkolwiek jest naprawdę trudne…).

Zmęczył mnie sam fakt wyjścia z domu, zmęczyły mnie te wszystkie zbędne w moim odczuciu interakcje, zmęczył mnie stres związany z nietypową sytuacją, w której w sumie nie wiem, jak się zachować i czego się spodziewać. Dla kogoś innego byłoby to proste zawiezienie karmy w dwa miejsca, dla mnie to był przerażający miks niechcianych wrażeń – obce miejsca, nieznani ludzie, nieprzyjemne zapachy, niezrozumiałe sytuacje.

I tak to niestety często wygląda, a ze znanymi miejscami oraz osobami też wcale nie bywa łatwiej (znowu temat na inny wpis…). Przynajmniej koty będą miały co jeść i się z tego cieszę.

Obiecane zdjęcie kota:

Zdjęcie kota pokazującego kły

A nawet dwóch!

Zdjęcie dwóch kotów wylegujących się na balkonie

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *